Walka klas

Historia wszelkiego społeczeństwa dotychczasowego jest historią walk klasowych. Wolny i niewolnik, patrycjusz i plebejusz, pan feudalny i chłop-poddany, majster cechowy i czeladnik, krótko mówiąc, ciemiężyciele i uciemiężeni pozostawali w stałym do siebie przeciwieństwie, prowadzili nieustanną, to ukrytą, to jawną walkę – walkę, która za każdym razem kończyła się rewolucyjnym przekształceniem całego społeczeństwa lub też wspólną zagładą walczących klas.

Karol Marks, Fryderyk Engels, Manifest Partii Komunistycznej

Do dziś nie wiedziałem, kim jest Cezary Kaźmierczak. Dzięki napisanemu przezeń „Listowi otwartemu do Piotra Dudy i Platformy Oburzonych” już wiem. Cezary Kaźmierczak jest pracodawcą, prezesem Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, działał przez lat 8 w „Solidarności”, w tym przez rok w więzieniu, a przez lat siedem w podziemiu. Cezary Kaźmierczak jest więc człowiekiem doskonale predestynowanym do tego, by pisać listy otwarte.

Cezary Kaźmierczak oburzył się dzisiejszym wystąpieniem Piotra Dudy, który zapowiedział walkę o podniesienie płacy minimalnej oraz zniesienie tzw. „umów śmieciowych”. I dodał, że generalnie on i inni przedsiębiorcy pomysły Piotra Dudy „mają głęboko w dupie”, bowiem poradzą sobie:

Ograniczymy nasze przedsięwzięcia, wyjedziemy z nimi zagranicę, będziemy zatrudniać wyłącznie na działalność gospodarczą, oganiczymy zarobki „do ręki” dla pracowników, w ostateczności będziemy zatrudniać na szaro.

Pomysły Piotra Dudy przedsiębiorcy i pracodawcy mają „głęboko w dupie”, choć:

Szkoda nam też tych biednych ludzi, Polski i nie chcemy stąd wyjeżdżać.

Wzruszające. Trochę szkoda, że czasy eksplozji industrialnego kapitalizmu minęły, zawsze można by było posadzić robotnikom park, gdzie w niedzielę zażywaliby wywczasu po ciężkim tygodniu pracy. Co tam, panie Cezary, niech się Pan nie kryguje, proponowałbym, aby całkowicie zlikwidować prawodawstwo pracy, poznosić te wszystkie sztuczne bariery stojące przed kapitałem i na powrót zacząć zatrudniać dzieci. Ich małe, żywe rączki mogłyby składać jakieś długopisy, bo na to żeby składały telefony, to w Polsce pozapłacowe koszty pracy są przecież za wysokie.

Wszystko to oczywiście bzdury: koszty pracy w Polsce na tle UE są jedne z najniższych (niższe są tylko na Łotwie, Litwie, w Rumunii i Bułgarii). To po prostu jawna deklaracja wojny klasowej. Marksowskie analizy pokazały, iż materialne interesy – by posłużyć się nowomodną terminologią – pracodawców i pracowników są antagonistyczne i opierają się na wyzysku. W interesie pracodawców leży i będą do tego dążyć, by minimalizować koszty pracy (nie tylko te pozapłacowe, lecz także płacowe) do maksymalnie minimalnego poziomu. I stąd w ich interesie leży, aby istniała odpowiednia „armia bezrobotnych” – przewaga podaży pracy nad popytem na nią pozwala dyktować maksymalnie niskie ceny za pracę.

Panie Cezary, to miło, że przypomniał nam Pan podstawowe lekcje marksizmu, ale generalnie „mamy głęboko w dupie” Pańskie troski i poświęcenie.

Opublikowano Uncategorized | 2 Komentarze

Pożegnanie ze Zbyszkiem I

Ponad rok temu umieściłem wpis zadedykowany Zbyszkowi Hołdysowi. Oczywiście, dedykacja nie była na poważnie, choć niektórzy sądzili, że na poważnie przejmuję się losem biednego Zbyszka, który był wtedy wrogiem publicznym numer jeden (dlatego, że publicznie poparł niesławną ustawę ACTA).

Przeczytałem go i okazało się, że w pewnych kwestiach się myliłem (Kim Dotcom opuścił w glorii i chwale areszt, a Zatoka piratów ma się dobrze), ale w niektórych miałem rację. I o dwóch rzeczach chciałem wspomnieć.

Napisałem mianowicie, że „darmowy” Internet się skończył. Moi Drodzy Gimnazjaliści, to jest kapitalizm, a w kapitalizmie za darmo jedynie boli gardło. Kapitalizm jest siłą napędową rozwoju technologicznego (oznacza to, że w kapitalizmie inaczej niż w innych formacjach społeczno-ekonomicznych jest on wyjątkowo gwałtowny, ale i to że i on sam uwarunkowany jest przez rozwój technologiczny), a ten nie po to jest napędzany, aby coś było za darmo. Tu się realizuje zyski, a nie wolność. Poczytajcie Marksa. I jeśli macie za darmo fejsbuka, to wiedźcie, że jest on „za darmo”. Płaci zań reklamodawca. Nie będzie reklamodawców i kapitalizacji na giełdzie, nie będzie fejsbuka.

Moi Drodzy Gimnazjaliści, powiadacie, że wielkie korporacje nie nadążają za postępem technologicznym? Że coś można łatwo kopiować i że nikt nie zostaje pozbawiony swojego przedmiotu, więc pojęcie własności powinno się zmienić i że powinno być za darmo? Ja się z wami zgadzam, uważam, że powinniśmy zmienić nasze wyobrażenie o własności, ale wiecie, ja jestem socjalistą. A tutaj jest kapitalizm. Chcecie muzykę mieć za darmo z torrentów, a książki z chomika? Dzisiaj, kiedy na polskim rynku jest już Spotify, Deezer, WiMP? To oni są batem na piractwo, nie smagają być może po gołym tyłku tak mocno, jak urzędnicy od ACTA, lecz przyszli zarabiać pieniądze i nie będą mieli sentymentów. Czy Amazon, Apple, inwestując tyle w kanały sprzedaży digital content, przespały technologiczną rewolucję? Czasy kiedy Sex Pistols śpiewali o EMI już minęły. Tu inni szatani są czyni.

Skupię się na muzyce.

Niespecjalnie mnie martwi to, że nie będę mógł ściągnąć nowego albumu Nicka Cave’a, bo po pierwsze, mogę go posłuchać dzięki któremuś z serwisów streamujących muzykę, ale przede wszystkim dlatego, że nie słucham namiętnie Nicka Cave’a. Nie interesuje mnie los muzyki komercyjnej, więc nie opowiadajcie mi, że nie ma nic złego w „okradaniu” artystów. Beyonce nie zbiednieje, ale to nie jej los mnie tutaj interesuje. Na razie dostają po tyłku mali artyści. Na muzyce już się nie zarabia i nowi gracze, jak Spotify, nie troszczą się o artystów. Na razie ich łupią. To nie są już te straszne wytwórnie muzyczne, które na artystach, jak się mówiło, żerowały, ale jednak coś w zamian dawały. Na razie nie wiemy, w jaką stronę pójdzie biznes muzyczny. Czy streaming będzie jego przyszłością, czy okaże się jedynie sprytnym sposobem na wyciągnięcie pieniędzy z giełdy (na razie serwisy streamingowe generują straty), nie wiemy, ale wiemy, że jest to biznes muzyczny, nie instytucja charytatywna. I kto będzie ciągnął muzykę z torrentów, kopiował do pamięci telefonu, jeśli będzie mógł mieć wszystko w chmurze?

Oczywiście istnieją alternatywy dla wielkiego biznesu muzycznego, ale mówimy tu o generalnych tendencjach. Mnie wielki biznes muzyczny nie interesuje, słucham muzyki, której byście, Drodzy Gimnazjaliści, nie słuchali w domu, jestem fetyszystą fizycznych nośników i kolekcjonerem. No i uważam, że artystom powinno się płacić. Żebyśmy się źle nie zrozumieli. Nie chcę tutaj moralizować – jeśli ktoś nigdy niczego nie ściągnął, niech pierwszy rzuci kamieniem. Zawsze istniały kanały wymiany – związane z ograniczeniami finansowymi, fizycznymi itp. – odkąd pamiętam, kasety się pożyczało i przegrywało, tak samo z płytami. I tak być powinno być, nawet jeśli forma się zmienia. Nie róbmy jednak z konieczności cnoty.

I w tej sprawie jeszcze jedno. Są obszary, w ramach których dostęp do pewnej treści powinien być darmowy. Takimi obszarami jest na przykład nauka – finansowana z publicznych pieniędzy powinna być otwarta. Ale wiecie, Drodzy Gimnazjaliści, taki jest kapitalizm i jego logika – żyje w symbiozie z państwem i potrzebuje efektywnych usług przezeń dostarczanych, a naukę, którą przełożyć można na technologię (nawet jeśli jest to technologia władzy – vide nauki społeczne), efektywnie może zapewnić jedynie państwo, a nauka może być efektywna jedynie wtedy, gdy jest otwarta.

To jest jedna rzecz. O drugiej jednak – czyli o rządach internetowej tłuszczy – napiszę następnym razem, bo wypada mi teraz iść spać.

Opublikowano Uncategorized | Dodaj komentarz

O tym, jak naruszyłem etos pracownika nauki

Do sprawy miałem nie wracać, bo jak napisałem w poprzednim poście, sprawę uważam za spektakl, którym żyje opinia publiczna i który maskuje rzeczywiste problemy społeczne i uniemożliwia autentyczną krytykę społeczną. Marcin na swoim blogu wskazał, iż cały ten spektakl ma i pozytywny aspekt. Pokazał prawicowym politykom i autorytetom, że nie ma przyzwolenia na pewne zachowania. Zgoda, obawiam się jednak, że w polskich warunkach przybrało to postać rytualnego okładania się ideologicznymi pałkami po głowach. Doszło do krótkiego spięcia pomiędzy okopanymi na swoich pozycjach obozami. Polska wojna kulturowa jest wojną w głównej mierze pozycyjną właśnie, podczas której dochodzi od czasu do czasu do wypadów w stronę wroga.

Problem, tak jak go widzę, polega jednak na czymś innym. Jak zajmując stanowisko w określonych kwestiach, nie składać akcesu do żadnego z tych obozów? Można identyfikować owe podziały na różnych poziomach, można je różnie nazywać. Marcin mówi o „cywilizacji śmierci” i „prawicowo-katolickim lagrze”. Czy rzeczywiście jednak odrzucenie dyktatu prawicowo-katolickich autorytetów i gorliwych kapo oznaczać musi zgodę na „cywilizację śmierci”? Mam nie tylko nadzieję, że nie, ale żywię głębokie przekonanie, że tak być nie może i na coś takiego godzić się nie możemy.

Wrócę jednak na chwilę do całej sprawy. Jak już wszyscy wiedzą, posłanka Pawłowicz wzięta została w obronę przez naukowców skupionych w Akademickim Klubie Obywatelskim im. Lecha Kaczyńskiego. W przywoływanym już przeze mnie poście Marcin udzielił odpowiedzi – intymnej, osobistej, filozoficznie subtelnej i tym samym definitywnej i rozstrzygającej.

Dorzucę jednak i swoje trzy grosze. Zdumiony bowiem jestem tym, jak można na serio sformułować tak prymitywny argument i jak niektórzy na serio go mogą traktować. Gwoli przypomnienia: homoseksualistom (jak i również transseksualistom) nie powinny przysługiwać żadne „szczególne” uprawnienia (tzw. „roszczenia”), bowiem homoseksualizm (jak i transseksualizm) jest „anomalią”, a osoby homoseksualne (i transseksualne) są „bezużyteczne”.

Zacznijmy od rzeczy drobnej. O ile wiem homoseksualiści nie domagają się żadnych „szczególnych” uprawnień, a jedynie takich samych uprawnień, jakimi dysponują heteroseksualiści. Nazywanie ich „roszczeniami” służy tylko ich retorycznej dyskredytacji (ale i doskonale komponuje się z prawicowym imaginarium, pełnym spisków, żydowskich, a i teraz homoseksualnych lobbies).

Rzecz poważniejsza jest następująca. Jest rzeczą zdumiewającą, jak można na serio potraktować argument mówiący, że posiadanie pewnych fundamentalnych uprawnień (bo o takich przecież mówimy) zależeć może od użyteczności? Nie trzeba być kantystą, żeby dostrzec odrażający charakter takiej argumentacji. Przecież bez znaczenia jest to, czy homoseksualiści są społecznie użyteczni, czy nie są. Abstrahując już od tego, czym miałaby być owa społeczna użyteczność, można powiedzieć, że pewnie niektórzy są, a niektórzy nie są. Tak jak „społecznie użyteczni” są niektórzy heteroseksualiści, a niektórzy nie są. I co z tego? Dokładnie nic. Po co więc angażować tyle energii w wykazywanie, że homoseksualiści są społecznie użyteczni, czy w próby redefinicji społecznej użyteczności? Rozumiem, że niektórzy słusznie się oburzyli, ale ilu z nas hołduje fetyszowi społecznej użyteczności? Znam wielu, tolerancyjnych i otwartych, którzy jednak bez mrugnięcia okiem odmawiają wartości bezdomnym, alkoholikom, niżej stojącym w hierarchii społecznej. Pogarda „klasowa” jest trybutem złożonym społecznej użyteczności.

Użyteczność nie daje tytułu do posiadania fundamentalnych uprawnień. A co je daje? Szanse odpowiedzi na to pytanie mogą być z filozoficznego punktu widzenia beznadziejne, filozofowie mogą się różnić co do udzielanych odpowiedzi (może być to nasza racjonalność, moralna natura, zdolność cierpienia, to że wszyscy jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże), ale użyteczność nie stanowi żadnej takiej podstawy. Odwoływania się do społecznej użyteczności dziwi tym bardziej, że pada z katolickich ust. Czyż to nie właśnie chrześcijaństwo wywyższyło wszystkich bezużytecznych? Chromych, starych, skrzywdzonych, głodnych?

Podstawą rozumienia społecznej użyteczności przez prawicowo-katolickich ideologów jest uznanie homoseksualizmu za anomalię. Jeśliby zaś zapytać się, czemu uznać homoseksualizm za anomalię, usłyszeć w odpowiedzi można, że:

Podstawowe założenia syntetycznej teorii ewolucji wykazują, że najważniejszym zadaniem każdego gatunku jest przekazanie genów następnemu pokoleniu. Stanowi ono motor ewolucji i podstawę istnienia gatunku. Gdyby wszystkie osobniki danego gatunku (także i człowieka) zamieniły się w osobniki homoseksualne – gatunek ten przestałby istnieć, ponieważ nie nastąpiłoby przekazanie genów następnemu pokoleniu, w związku z czym nie byłoby potomków. Dlatego z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że z punktu widzenia  ewolucji homoseksualizm jest anomalią*.

Można oczywiście powiedzieć, że argument ten opiera się na błędnym rozumowaniu. Z występowania w ramach jakiegoś gatunku zachowań homoseksualnych nie wynika, że gatunek ten „sprzeniewierza” się swojemu „zadaniu” przekazywania genów i tym samym zachowania takie są nienormalne. Gatunek ten dalej przekazuje swoje geny, a jedynie niektórzy osobnicy w ramach tego gatunku tego nie robią. Tego typu zachowania mogą pełnić z punktu widzenia ewolucyjnego wymogu przekazywania genów w ramach danego gatunku inne funkcje i tym samym być całkowicie normalne. Dlatego też akademiccy obywatele argumentują, że gdyby homoseksualizm stał się powszechny, ludzki gatunek „sprzeniewierzyłby” się „zadaniu” przekazywaniu genów, więc homeseksualizm jest nienormalny. Nie jestem biegły w subtelnych rozumowaniach, ale to wydaje mi się ewidentnie błędnym rozumowaniem. Czy z tego, że mógłbym najdalej w świecie skakać gdybym skakał najdalej na świecie, wynika, że jestem mistrzem w skokach w dal? Rozumowanie biorących w obronę posłankę Pawłowicz opiera się na jeszcze jednej nie wyrażonej wprost przesłance, a mianowicie na przekonaniu, że gdy tylko homoseksualiści będą mogli wchodzić w związki partnerskie, a nawet małżeńskie, kiedy tylko bezkarnie będą mogli chodzić po ulicach i trzymać się za ręce, kiedy tylko będą mogli nauczać w szkołach, wszyscy, cały ludzki gatunek stanie się homoseksualny i nie będzie komu dzieci rodzić. Z tą wizją nawet trudno polemizować.

Ale to wszystko jest bez większego znaczenia. Całe to gadanie o „zadaniach” natury i ewolucji jest nic nie warte. Nie żyjemy w XIX wieku. Jest to tylko prymitywny teleologizm i naturalizm. Można pogratulować umiejętność odczytywania moralnej treści z faktycznego porządku, ale bądźmy poważni. Taka argumentacja po prostu nie przystoi. I tym bardziej zdumiewa, że pada z ust humanistów (zdaje się, że większość z sygnatariuszy listu w obronie posłanki Pawłowicz to humaniści). Czy nie słyszeli o anty-naturalistycznym i anty-pozytywistycznym przewrocie (a nawet przewrotach) w naukach społecznych i humanistycznych? Zapewne słyszeli, ale i tak jest to bez znaczenia, bo ta argumentacja, która okazuje się naiwnie pozytywistyczna i naturalistyczna, miała być z ducha tomistyczna, czyli odwołująca się do prawa naturalnego. Nie moja jednak wina, że prawa naturalnego niektórzy nie potrafią odróżnić od prawa przyrody. Św. Tomasz, z którym można się zgadzać lub nie, był jednak subtelniejszym myślicielem. Nie można mieć wszystkiego. Widać nie można jednocześnie przydawać sobie nimbu powagi odwołując się do nauk przyrodniczych, być wiernymi synami i córami Kościoła, odwołując się do tomistycznego prawa naturalnego (którego i tak się pewnie nie rozumie), powiedzieć filozoficznie coś sensownego i bronić zasad etosu pracownika nauki.

Opublikowano Uncategorized | 5 Komentarzy

Posłanka Pawłowicz i storczyki

Nie mam fejsbuka, więc nie wiem, co się na świecie dzieje. Podejrzewam jednak, że fejsbuk musi żyć sprawą związków partnerskich oraz sprawą posłanek Pawłowicz i Grodzkiej. Podejrzewam tak, bo inne miejsca w sieci tymi właśnie sprawami żyją, a jak w mediach elektronicznych się o czymś często mówi, o tym zaczynają mówić wszyscy. Wyrażają swoje poparcie lub oburzenie, tworzą demotywatory i je zamieszczają na swoich profilach, komentują, piszą statusy i je komentują. Słowem coś się dzieje.

Sprawa jest poważna i bulwersująca, więc niechybnie musi budzić zainteresowanie. Związki partnerskie muszą w końcu doczekać się jakichś prawnych regulacji. I lepiej byłoby, żeby były to w miarę liberalne regulacje. Zachowanie posłanki Pawłowicz, ujawnione na jakimś filmiku, było oczywiście skandaliczne i obrzydliwe. Tak jak obrzydliwe jest zachowanie każdej osoby, która publicznie kpi z innych, i która czerpie z tego satysfakcję. Rechotanie sali posłankę Pawłowicz niosło i widać było, że znajduje się w swoim żywiole. Pogarda dla mniejszości czy dla słabszych jest wpisana w duszę tego narodu.

Dzięki posłance Pawłowicz mogliśmy się poczuć lepiej. Niektórzy poczuli się lepiej, bo zobaczyli, że w swojej niechęci do „zboczeń” nie są osamotnieni i że wreszcie jest ktoś, kto nie boi się mówić prawdy. A wiadomo, że w Polsce mówienie prawdy wymaga wielkiej odwagi i poświęcenia, bo prawda w Polsce jest prześladowana przez różne wraże grupy. Inni mogli się poczuć lepiej, bo przekonać się mogli o swej otwartości i tolerancji. Oczywiście dawali wyraz swojemu oburzeniu, bo jak mu nie dać? Ale nie powinniśmy się tutaj dać zwieść liberalnemu i oświeceniowemu, a de facto mieszczańskiemu sumieniu. Wydaje się być czyste, ale czy jest? Nie sądzę, ale to już kiedy indziej.

Cała historia tym bardziej jest oburzająca, że okazuje się, iż posłanka Pawłowicz jest akademikiem. A od akademików oczekujemy, że nie będą obrażać publicznie ludzi i ich dyskryminować. W porządku, oczywiście, nie zawsze (na przykład antysemityzm dyskredytuje, ale jeśli tylko chodzi o Żydów, bo o niższości cywilizacyjnej Arabów można już raczej opowiadać bez skrępowania. Na tym polega istota mieszczańskiej nietolerancji: na przekonaniu o swojej wyższości opartym na identyfikacji z liberalnymi i oświeceniowymi wartościami – tolerancji, racjonalności, otwartości itp. My jesteśmy tolerancyjniracjonalniotwarci, zaś inni są nietolerancyjninieracjonalnizamknięci, więc zasługują na naszą pogardę. Mieszczański rasizm nie jest już rasowy, lecz kulturowo-społeczny). Zachowanie posłanki Pawłowicz było nie tylko skandaliczne, lecz uwłaczało także godności nauczyciela akademickiego i profesora. Uwłaczało, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, więc część środowiska akademickiego wyraziło swoje oburzenie. Jak można się domyślić, inna część wzięła ją w obronę.

Ale do czego ja zmierzam? Ano do tego, że „cała” Polska żyje tym, że jedna pani obraziła drugą panią. Samo w sobie jest to rzeczą skandaliczną i pokazuje tylko, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, degrengoladę naszego życia publicznego i siłę zapiekłego w nienawiści polskiego zaścianka. Nie zmienia to jednak faktu, że „cała” Polska żyje spektaklem. Powtórzę raz jeszcze, nie zamierzam zaprzeczać, że pokazuje to, jak pod pewnymi względami jesteśmy nietolerancyjni, jak i temu, że tak obrzydliwe zachowanie nie przystoi osobom publicznym – posłom i akademikom. Nie przystoi nikomu. Nie w tym rzecz, a w tym, że polska opinia publiczna zarządzana jest właśnie poprzez spektakl, a jak rzekł Guy Debord: „W świecie rzeczywiście odwróconym prawda jest momentem fałszu”. Oburzenie skrywa nieczyste sumienie, a witalność jest objawem choroby. Dziś wszyscy znają posłankę Pawłowicz, niewielu zaś zna treść proponowanych ustaw o związkach partnerskich.

Opublikowano Uncategorized | 6 Komentarzy

Powrót

Ze wstydem spoglądam na moją, pożal się Boże, aktywność blogerską. Trzy wpisy na krzyż w przeciągu roku to zdecydowanie nie jest powód do dumy. Nawet jeśli wiernych czytelników nie mam więcej, to i tak brak dyscypliny jest godny pożałowania. Ktoś wreszcie też musi dać głos, a środowiska akademickie – szczególnie nasze łódzkie, a jeszcze konkretniej łódzko-filozoficzne* – wymownie lub niewymownie w sprawach publicznych milczą (albo publicznie milczą). Cóż, czasy zaangażowanych intelektualistów minęły i miast pracować w dziedzinie ducha staliśmy się robotnikami w fabrykach wiedzy, flirtującymi, oczywiście ironicznie, z kulturą popularną. Kwestię, czy jesteśmy klasą (w sobie) pozostawiam otwartą, bo że nie jesteśmy klasą dla siebie jest rzeczą oczywistą.

Tak więc wracam do blogowania. Deklaracja poważna, ale nie aż tak, jeśli sobie uświadomić, że nie powiedziałem przecież, iż będę to robił regularnie. Znając życie i siebie, pewne nie. Mniejsza jednak o to. Wracam i tyle. W zanadrzu mam jeszcze jakieś pomysły, ale dopiero jak coś z tego wyjdzie, dam ewentualnie znać.

Jak już bloguję, to zacznę od (auto)reklamy. W maju robimy konferencję Niepokorni – rekonstrukcje, konteksty, inspiracje. Polska radykalna filozofia społeczna przełomu XIX i XX. Czas przywrócić pamięci pewną formację intelektualną, a życiu pewien etos inteligenta zaangażowanego. Czas też zrzucić z siebie szatę prowincjusza. A kim jest prowincjusz? Also sprach Leszek Nowak:

Prowincjusz jest duchowo uzależniony od centrum, albowiem nie śmie przyjąć własnych kryteriów wybitności, lecz popatruje, co TAM uznaje się za dobre – to wielbi, a ze wzgardą odwraca się od tego, co TAM się nie dostrzega. Dalej, prowincjusz nie śmie konkurować z centrum, jest zdolny się mienić przecież co najwyżej jego reprezentantem. Rywalizuje natomiast z innymi prowincjuszami, ale nie o wybitność, nie o miejsce w hierarchii osiągnięć, lecz o prawo do reprezentacji centrum na prowincji, a więc o miejsce wśród służby (Gombrowicz. Człowiek wśród ludzi, s. 179).

Żaden z bohaterów naszej konferencji kompleksu prowincjusza nie miał. Myśleli na własny rachunek, bez oglądania się na innych. Warto wnieść zatem, choćby skromny, wkład w przywracanie wywodzącej się od nich tradycji. Szczegóły na temat konferencji można znaleźć i tu, i tam. Zapraszam gorąco do udziału, czy to w roli prelegentki, czy słuchacza.

Była (auto)reklama, to czas teraz na kilka słów skruchy. Nie dotarłem dziś na wycieczkę organizowaną przez studentki okcydentalistyki w ramach projektu zaliczeniowego, która zapowiadała się nadzwyczaj interesująco. Jej program przewidywał zwiedzenie dwóch łódzkich cerkwi. Cerkwi p.w. św. Aleksandra Newskiego i cerkwi św. Olgi. Zapowiadało się bardzo interesująco, a ja niestety nie dotarłem. Gwoli ścisłości, dotarłem, ale godzinę później. Zakodowałem sobie bowiem, że wycieczka ma się zacząć o 13, gdy w rzeczywistości zaczęła się o 12. Organizatorki, p. Angelikę i p. Dominikę, z całego serca przepraszam, a sobie pluję w brodę, bo bardzo chciałem w tym projekcie wziąć udział. Tym bardziej że poprzedni projekt, który Panie współrealizowały, wypadł bardzo fajnie.

Swoją drogą, muszę się przyznać, że miejsca sakralne wywierają na mnie niejaki wpływ. W naszym odczarowanym świecie miejsc, w których urzeczywistniał się inny porządek, jakoby już nie ma, ale to nieprawda. Wystarczy przekroczyć progi jakiejkolwiek bądź świątyni – czy będzie to katolicki kościół, czy muzułmański meczet – aby się o tym przekonać. Tuż za progiem jakby czas gęstniał, a powaga samego miejsca pozwala poczuć ledwie zarysowaną obecność czegoś, co przekracza.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że każdy, kto przekroczy próg jakiekolwiek świątyni, poczuje obecność Boga. Zapewne nie każdy i nie każdej świątyni. Czasami jednak tak się zdarza, czasem nawet i mnie. Przypominam sobie, jak wylądowałem ostatnio w Kon Tum, wietnamski miasteczku tuż przy granicy z Laosem i Kambodżą. Miasteczko prawie całkowicie off the beaten track. Spotkałem tam tylko trzech „białych”, co jest bardzo małą liczbą, biorąc pod uwagę dzikie tłumy, jakie przewalają się przez Wietnam. Kocham ten kraj, ale nie wiem, czy trzeci raz tam pojadę. To niestety kraj dla naleśnikowych turystów. W sumie jedynymi krajami, które wolne są od turystów, to kraje, w których porwać cię może w każdej chwili Al-Kaida. Żartuję i to bardziej z naszych stereotypowych wyobrażeń o pewnych rejonach naszego globu.

Dobrze, wracam do przerwanego wątku. A więc spotkałem trójkę „białych”. Przemiłego Australijczyka, który spędził większość swego życia w podróży, a więc był zaprzeczeniem turysty. Angielską pisarkę Emmę Chapman, autorkę wydanej właśnie książki How to Be a Good Wife. A także sympatycznego Francuza, zakochanego w jednej z dziewczyn z plemienia Gia Rai. Nie miejsce i czas, aby przedstawiać zawiłości tamtejszego życia towarzyskiego, ale na marginesie warto odnotować, że my – biali – odgrywaliśmy tam dość specyficzną rolę w napiętych stosunkach między Wietnamczykami a przedstawicielami tamtejszych górskich plemion.

Zmierzając jednak do sedna. W tymże Kon Tum znajduje się Drewniany Kościół, zbudowany przez Francuzów w roku 1913, a więc 100 lat temu. Na terenie parafii znajduje się też ochronka dla dzieci, które albo są sierotami, albo przez rodziców z powodu ubóstwa nie mogą być wychowywane. Lubiłem przesiadywać w tym kościele, bo chłód, bo spokój, bo po drodze do wioski plemiona Gia Rai, i pewnego dnia trafiłem na msze, a raczej msza dopadła mnie. Kościół powoli zaczął się zapełniać małymi dziećmi, głównie dziewczynkami, które wyraźnie poczęły przygotowywać go do mszy. Coś tam wnosić, ustawiać, przestawiać. Sam widok kościoła opanowanego przez kobiety – dziewczynki i staruszki – był tak fascynujący, że postanowiłem zostać. I w taki oto sposób wziąłem udział we mszy.

Doświadczenia tego – użyję tutaj wyświechtanego zwrotu – nie da się opisać. Sama sytuacja była na tyle, powiedzmy, nietypowa, że potęgowała tylko owo doświadczenie. Przedstawcie sobie tylko: katolicka msza gdzieś na wietnamskiej prowincji. Z historycznego punktu widzenia nie ma oczywiście w tym nic dziwnego. Wietnam był kolonią francuską, a Francuzi byli katolikami. Zresztą to bezpieczeństwo i dobro francuskich misjonarzy było pretekstem ustanowienia francuskiego protektoratu nad Indochinami. Tak więc katolicka i francuska obecność nie powinna dziwić nawet na wietnamskiej prowincji (która zdaje się, że ze strategicznego punktu widzenia była dość istotna – w tej okolicy, tak na marginesie, dużo później miejsce miała pierwsza lądowa bitwa pomiędzy dzielnymi chłopcami z Armii Stanów Zjednoczonych a oddziałami Wietnamskiej Armii Ludowej), ale nie to przecież jest istotne. Istota tego doświadczenia leżała w szczegółach – w architekturze kościoła, drewnianej, a więc nie monumentalnej, gotyckiej; w wysokich tonach języka wietnamskiego, w którym odprawiana była msza (choć głowy za to uciąć sobie nie dam, mógł to być równie dobrze język jednego z okolicznych plemion, wśród których częściej zdarzają się katolicy niż wśród Wietnamczyków – nie sądzę jednak, że tak właśnie było, mało prawdopodobne by mieli Biblię w swym języku); gwarze dziewczęcych głosów, z przejęciem wypowiadających słowa modlitwy; zapełnionych ławkach odświętnie ubranymi dziećmi – czarne spódnice, białe bluzeczki, w przypadku chłopców podobnie – czarne spodnie, białe koszule (uświadamiam sobie właśnie, dlaczego dziewczynki stanowiły większość, a to dlatego zapewne, że są po prostu mniej użyteczne z punktu widzenia ubogiej rodziny i społeczności).

Ta przydługa historyjka miała być tylko ilustracją tego, że gdzieniegdzie i czasami można odnaleźć miejsca, w których przynajmniej pozostałości sacrum są obecne. I w taki oto, podniosły, mało oświeceniowy i ironiczny sposób powróciłem do blogowania. Oczywiście, nieregularnego.

———

*Wyjątek stanowią dwa blogi: Marcina i naszej byłej studentki, a obecnie nie naszej doktorantki Agnieszki.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , , , , | 5 Komentarzy

O lewicy, krótko

Marcin napisał tekst, który choć krótki to w debacie o lewicy stanowi ważny i ciekawy głos. Zgadzam się, że problemem współczesności jest indywidualizm. Nie jestem jednak pewny, czy jest możliwe rewindykowanie jego sensu w imię prawdziwego indywidualizmu. Bo niby jak ów indywidualizm miałby wyglądać?

Zgadzam się też, że współczesna lewica jest libertariańska w swych fundamentach. Odgrywając rolę leninowskich pożytecznych idiotów niszczy wszelkie pozostałości solidarności społecznej. Przede wszystkim zaś – uwaga! to powiem ja – religię. Dziś żyjemy na społecznej pustyni, na której jedynymi oazami życia prawdziwie ludzkiego są jedynie są rodzina i związki przyjaźni. Rodzina tworzy jednak dziś jedynie świat prywatny, zaś przyjaźń nie może stać się podstawą żadnej politycznej wspólnoty.

I tutaj leży źródło mojej niezgody z Marcinem. Nie ma powrotu do przednowoczesnego świata, jakkolwiek mocno byśmy za nim nie tęsknili. Nie jest to możliwe z wielu powodów: kulturowych, ekonomicznych czy technologicznych. Miejmy nadzieję, że można osiągnąć coś więcej niż tylko zimne państwo dobrobytu. Być może warto ożywić ów etos lewicy, o którym pisał Mencwel, ową tradycję polskiej lewicy, lewicy Krzywickiego, Nałkowskiego, Abramowskiego, Kelles-Krauza, Korczaka, Brzozowskiego, bojowców, działaczy i bezimiennych członków Polskiej Partii Socjalistycznej. Lewicy, która była przecież i internacjonalistyczna, i osadzona w społecznym oraz historycznym konkrecie.

Opublikowano Uncategorized | 4 Komentarze

Eschaton

Boże, mój Boże, czemuś żeś nie zasłonił dachu Stadionu Narodowego? Czemuś żeś skąpał murawę w deszczu i nas tak upokorzyłeś? Czemu nie pozwoliłeś grać naszej drużynie przez piętnaście minut świetnego futbolu i potem normalnie przegrać zero do trzech? Boże, przecież Ty wiesz, że ja czuję się teraz jakbym sam był członkiem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Ja, Polak Mały, czuję się częścią tego narodu, tej wspólnoty języka i historii klęsk i niepowodzeń, i myślę teraz, że nic tutaj nie może się udać. Ja wiem przecież, że to nie oni, lecz my tego dachu nie zasłoniliśmy. Ja jestem pokorny. Nie przeklinam, gdy spóźniają się tramwaje, bo wiem, że gdzie indziej jest tak samo. Widziałem. Byłem w Niemczech, w Ojczyźnie Porządku, i czekałem na spóźniające się pociągi. Nie narzekam na brud na ulicach, bo byłem w Mieście Miłości i widziałem tam syf. Boże, przecież wiesz, gdzie byłem i wiesz, jak jest gdzie indziej. Ale czyś nie za wiele złożył na nasze barki?

A może czas się dopełnił? I teraz już zawsze tak będzie? Przecież Ty wiesz, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi. Przecież ja siedzę i nie wiem, co powiedzieć. Kimże ja jestem, bym się tym przejmował i kimże ja jestem, bym się tym nie przejmował? Ja nawet nie wiedziałem, że ma być mecz z Anglią, bo przecież niedawno był z kimś innym, a tak często nie gra się meczy. Myślałem, że mecze są w środy lub soboty, a dziś jest wtorek. We wtorek miałby czas się dopełnić? Niemożebne to przecież. A mówił mi Starzec na przystanku: dobrze, że dach ten zbudowali, choć ludzie krzywili się i pytali – po co?

Opublikowano Uncategorized | 1 komentarz

205

Od ostatniego wpisu minęło niemalże pół roku. Pół roku to szmat czasu – gdybym był bloggerem, takim prawdziwym, spotkałaby mnie bloggerska śmierć. Na szczęście bloggerem nie jestem, więc pół roku nieobecności to – można powiedzieć – okres w sam raz, by znów coś napisać.

Wiele się w tym czasie wydarzyło. Mogłem tym podzielić się wcześniej, ale nie chciało mi się (to oczywiste) i się trochę obawiałem. Po wpisie o Zbyszku parę osób usunęło mnie ze znajomych (nie chcę powiedzieć, że to na pewno blog mój przyczynił się do zerwania naszych znajomości, wzrok może po prostu mam kaprawy i jestem trudny do zniesienia), niektórzy zaś się pytali, skąd Zbyszka znam i czemu w jego obronie staję, bo przecież powinienem stanąć w obronie prześladowanych przez Państwo i Kościół. Zrozumiałem wówczas, że jak chcę, żeby mnie lubiano, nie powinienem chwalić się znajomościami z celebrytami.

Co zatem się takiego zdarzyło, żeby warto było choć tutaj o tym wspomnieć? Pojechałem do Afryki. No dobra, do Afryki, ale północnej, a dokładniej do Maghrebu, do Maroka. Taka egzotyka dla grzecznych chłopców i dziewczynek. Regularnie gubiłem się w medinie Marrakeszu, na placu Dżamaa al-Fina piłem przepyszny sok z pomarańczy i kosztowałem obrzydliwej zupy ze ślimaków (ślimaki były małe i trzeba było wydłubywać je ze skorupek, a zupa słona niemiłosiernie). Pojechałem do Tafraoute i na górskich serpentynach myślałem ciągle o autokarach z polskimi turystami, które runęły w dół. Po jakimś czasie miałem gdzieś tragicznie zmarłych rodaków, jak i to że i ja mógłbym do nich dołączyć. Byłem zielony, marzyłem o tym byśmy w końcu dojechali, a stawaliśmy w środku drogi i w środku nocy. Ktoś wychodził i zanurzał się w całkowitą ciemność. Potem pojechałem do Sidi Ifni nad Oceanem Atlantyckim, miłego, biało-niebieskiego, byłego hiszpańskiego miasteczka. Wróciłem do Casablanki, gdzie przyleciałem i skąd miałem powrotny samolot. Tam to odwiedziłem monumentalny Meczet Hassana II i ujrzałem oszałamiającej urody niewiasty. Poza tym opijałem się miętową herbatą, objadałem się wszechobecnym tażin i od czasu do czasu tłumaczyłem się, że nie jestem Arabem. Nie zawsze bowiem wiedziałem, czy dobrze być Arabem w kraju dumnych Berberów.

Po powrocie z Maroka poświęciliśmy się (tzn. ja wróciłem sam, a poświęcaliśmy się wspólnie) tworzeniu okcydentalistyki, naszego wymuskanego dzieciątka. Nie spodziewałem się, że będzie to wymagało tyle czasu i pracy. Można powiedzieć, że osiągnęliśmy mały sukces. Zgłosiło się trzydzieści osób, co biorąc pod uwagę niefortunne okoliczności demograficzne, ciężką atmosferę wokół studiów humanistycznych, oryginalną nazwę, krótki czas na promocję, nie jest złym wynikiem. Kierunek najpewniej ruszy i będziemy mieli okazję sprawdzić w praktyce nasz pomysł.

W międzyczasie odbyło się Euro. Ci, którzy mieli ogłosić sukces, ogłosili; ci, którzy nie mieli, nie ogłosili. Polacy znaleźli się na ostatnim miejscu w grupie i odpadli, przez co to Hiszpanie zdobyli mistrzostwo. Widziałem w telewizji kilka spotkań. Kibicowałem z reguły tym, którzy przegrywali (jeśli nie w danym meczu, to w następnym – vide Włosi, ale akurat oni nie są dobrym przykładem, bo wygrali wtedy, gdy im kibicowałem, a przegrali wtedy, gdy kibicowałem ich przeciwnikom).

A teraz z czystym sumieniem mogę sobie powiedzieć: pierdolę, nic nie robię, odpoczywam. Na razie czytam zaległe pozycje: a to wspomnienia polskich socjalistów, a to relacje z podróży po Bliskim Wschodzie, a to coś ze współczesnej polskiej literatury; na razie słucham różnych rzeczy, na które nie miałem czasu. Powtórzę: pierdolę, nic nie robię, odpoczywam. Niedługo zabieram dzieciaki na Litwę, choć obawiam się, że sprawiać będą małe problemy („kulturalnie usiądziemy, wypijemy piweczko, może dwa”), następnie Off Festiwal i znowuż Azja, a dokładniej Indochiny. Wrócę, to zacznie się rok akademicki. Brrrr….

Opublikowano czytane, słuchane, zobaczone | Otagowano , , , , , | 2 Komentarze

Zbyszkowi Hołdysowi

Nie pisałem dawno, bo i czasu nie miałem, bo i nic ciekawego do głowy mi nie przyszło, a przede wszystkim to mi się nie chciało. Pomyślałem sobie przez chwilę, że ta szczerość powinna zjednać mi czytelników, bo ogólnie to się nikomu nic nie chce i wszystko się tak siłą rzeczy dzieje, ale jednanie nigdy mi nie wychodziło, więc sprawy tej postanowiłem nie ruszać*.

Nic też wartego uwagi ostatnio się nie działo. Wprawdzie wszyscy protestowali przeciwko ACTA (niech będzie, może nie wszyscy, ale tych, którzy na facebooku nie zamieścili prześmiewczego demotywatora, można policzyć na palcach jednej ręki), co było największym społecznym poruszeniem w Polsce od momentu śmierci Jana Pawła II i żałoby narodowej, ale jakoś sprawa mnie ta obeszła. Już tak mam, że rzadko mnie obchodzi to, co wszystkich obchodzi (z pewnymi zastrzeżeniami), nad czym szczerze boleję. Obeszła mnie ta sprawa, choć i mnie ACTA się nie podoba. Obeszła mnie też z tego powodu, iż uważam, że „darmowy internet” się skończył (nie tyle co z powodu ACTA, ale między innymi dlatego, że na rynku pojawili się wielcy gracze sprzedający cyfrowy towar, że Kim Dotcom wylądował w więzieniu, a zaraz wylądują tam także i twórcy zatoki piratów, że Francja ma skuteczne prawodawstwo zniechęcające do „piractwa”, które pewnie stanie się punktem odniesień dla legislacji w innych krajach) i trzeba z tym żyć. Obeszła mnie jednak ta sprawa przede wszystkim z tego powodu, że dla równowagi cały ten protest nieco mnie zniesmaczył, jak wszelkie kierowane instynktem stadnym wystąpienia (vide wspomniana powyżej żałoba narodowa). W skrócie wyjaśnię dlaczego.

Po pierwsze dlatego, że sprzeciw ten motywowany był (czy jest) egoistycznie. Rzecz się rozchodziła o obronę pewnego stylu życia, mojego, nie twojego. Samo przez się nie musi to być naganne i to nie tylko dlatego, że ów styl życia jest prawomocny (a tego w tym przypadku nie jestem do końca pewien). Zniesmaczony byłem, bo powodów do społecznych wystąpień, bardziej zasadnych było wiele. I to wystąpień w obronie interesów czyichś interesów (na przykład masowych protestów nie było, gdy angażowaliśmy się w wojnę w Iraku, a to że nie było wówczas jeszcze facebooka, a potem nie był tak popularny, żeby można było zamieszczać prześmiewcze demotywatory, nic nie tłumaczy), czy własnych (gdy na przykład regulowano kodeks pracy, czy wprowadzano odpłatność za drugi kierunek studiów).

Po drugie dlatego, że przybierał czasem formy wręcz obrzydliwe, pokazujące paskudną twarz tzw. „internautów”. Wszyscy pamiętamy nieszczęsnego Zbigniewa Hołdysa i jego wypowiedź, w której poparł ACTA. Miał rację, czy jej nie miał, to sprawa drugorzędna. To, co go spotkało potem, było zwykłym publicznym linczem. Smutne było to, że udział brały w tym osoby, które skądinąd od takich zachowań by się odcinały. Hołdys wprawdzie od tego nie zginął, ale na jego miejscu mogłaby się znaleźć nastolatka, która podpadła kolegom. Na jego miejscu mógłby znaleźć się każdy i to często przypadkiem. Zabawne natomiast było to, że wartości artystycznej twórczości Hołdysa odmawiali fani czwartorzędnej muzyki rockowej spod znaku Comy czy Nightwish. Nie wspominając o fanach Lady Gagi i Beyonce (do fanów tej ostatniej zaliczam się również i ja, ale ze Zbyszka nie kpiłem).

Po trzecie dlatego, że dziś etos p2p upadł (choć często jeszcze go się przywołuje, aby usprawiedliwić tzw. piractwo). Był taki czas, przed epoką megaupload, że wymiana plików odbywała się w sieciach peer-to-peer, których architektura wymuszała dzielenie się plikami (choć nie we wszystkich przypadkach). Nie można było ściągać, samemu nie udostępniając. Dziś coraz więcej chce ściągać, nic nie udostępniając, bo się boją („ściągać wolno, udostępniać nie wolno”), bo im się nie chce. Udostępnianie było i jest domeną pasjonatów, ale także i tych, którzy na tym chcieli zarobić.

Było jakieś „po czwarte”, ale zapomniałem. Koniec.

* Inteligenty czytelnik dostrzeże w tej wypowiedzi delikatnie pobrzmiewające rozczarowanie bliźnim, czego się wystrzegam i uważam za obrzydliwe.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , | 4 Komentarze

Dlaczego się nie oburzam na Oburzonych, lecz na oburzonych Oburzonymi.

Portal Gazeta.pl opublikował minimalne kilka (trzy) listów czytelników, którzy dają wyraz swojemu oburzeniu oburzeniem Oburzonych. Nie chcę tutaj stawać w obronie Oburzonych, nie chcę też uzasadniać mojego żywo żywionego przekonania, iż część z ich postulatów będzie musiała w najbliższej przyszłości zostać zrealizowana, żeby system kapitalistyczny się nie rozpadł. Słowem, jako tzw. „lewak” podzielam ich krytykę obecnego porządku, jako tzw. „reformista” odnajduję nadzieję na reformę w politycznej odpowiedzi na kryzys. Nie o tym jednak chciałem, lecz o czymś innym.

W społeczeństwie polskim rozpowszechniony jest pewien typ świadomości społeczno-politycznej, który jest niczym innym jak amalgamatem specyficznie pojmowanego indywidualizmu (w rozumieniu Tocquevillowskim jako egoizmu i prywatyzmu), braku społecznej wyobraźni i związaną z tym akceptacją status quo. Dodać do tego trzeba rzecz jasna właściwy dla wszystkich mędrków protekcjonalizm, nieskrywaną potrzebę manifestowania swojego sukcesu oraz domorosłą psychologię zaangażowaną w „krytykę”.

I tak na przykład Anna oznajmia na niemalże na samym początku: „Mam 25 lat. Zarabiam 10 tys. zł brutto w międzynarodowej korporacji”. Wyznanie to uprawomocnić ma postawioną na samym początku jej listu tezę: „Od dawna przyglądam się wszystkim oburzonym absolwentom, którzy za pieniądze mamusi robią tysiące fakultetów, jednocześnie płacząc, że nie mają perspektyw na rynku pracy. Dla mnie jęki Oburzonych to esencja roszczeniowej postawy wobec życia i kultywowanie postawy  >wiecznego dziecka<.” Rzecz pierwsza, jak rzuca się w oczy, to skłonność do przedziwnej gigantomanii. Oburzeni absolwenci nie studiują (choć jako absolwenci raczej studiowali) po prostu na kilku fakultetach, lecz od razu na tysiącach (później okaże się, że wraz z autorką politologię miało skończyć aż 1500 osób – nie wiemy, czy w skali kraju, roku, uniwersytetu, ale bez wątpienia 1500 wygląda efektowniej niż 150. Złośliwi mogliby podejrzewać, że autorka zarabia swoje 10 tys. brutto w takim samym metaforycznym sensie, jak oburzeni absolwenci studiują na tysiącach fakultetów, ale nie ma powodów, żeby jej deklaracji nie brać w dosłownym znaczeniu). Rzecz inna, to dyskredytacja na poziomie języka. Owi oburzeni absolwenci studiują za pieniądze „mamusi”, płaczą, jęczą, nic dziwnego że są wiecznymi dziećmi, charakteryzującymi się roszczeniowymi postawami (psychologia społeczna w całej krasie). Inaczej rzecz ma się z Anną. Anna jest dorosła. Nic więc dziwnego, że zamiast dołączyć do grona jękliwych i wiecznie dziecinnych oburzonych, zabrała się do pracy:

Postanowiłam zająć się czymś innym. Pół roku sprawdzałam, co umiem, czego powinnam się nauczyć, a przede wszystkim: dla kogo jest dobrze płatna praca, jaka jest nisza i co zrobić, żeby się w nią wbić. Pierwszą pracę podjęłam w maju 2008 r. w malutkiej firmie, gdzie zarabiałam 2 tys. zł netto. Robiłam wszystko, od kawy po mycie bannerów z folii, ale jednocześnie chłonęłam wiedzę od specjalistów. Od tamtego czasu minęły zaledwie trzy lata. Można? Można!

Ba, mało tego, Anna wyznaje, że „w trakcie tych trzech lat pokochałam to, czym się zajmuję, i nie wyobrażam sobie, żebym miała robić coś innego”. Nie powinno nas dziwić, że Anna pokochała robienie kawy (zapach porannej kawy przed śniadaniem zapewne niejednego i niejedną przyprawił o podobny do miłosnego zawrót głowy), mycie bannerów z folii (z pewnością fakturę, której zmysłowy charakter podkreśla ciepła woda z detergentami) i chłonięcie wiedzy (wszak już Arystoteles nas pouczał, że człowiek z natury dąży do poznania i w tym należy upatrywać jego telosu). Natomiast nie powinna nas zwieść dialektyczna żonglerka kwotami netto i brutto, wniosek jest prosty: Anna jest uprawniona do dawania Oburzonym rad. Rady te są proste, ale w swej banalności przecież odkrywcze: nie ważne, czy studiowałeś, czy nie, nie ważne, co studiowałeś, najważniejsza jest twoja pokora: ciężko pracuj, przyjmuj z radością wszelką pracę (nie ma pracy uwłaczającej ludzkiej godności), wspinaj się powoli ku życiowym szczytom, tj. ku 10 tys. brutto w międzynarodowej korporacji.

Ten banał podniesiony do rangi objawienia jest w pewnym sensie nie do zniesienia. Nie do zniesienia dlatego, że stoi na przeszkodzie wszelkiej zmianie, jest ideologicznym gorsetem trzymającym w ryzach społeczne sprzeczności. Jest samoświadomością wzbogacającej się lokalnej, polskiej klasy średniej (dla której globalna pauperyzacja jest jeszcze wciąż ekonomicznym i społecznym awansem). Kilka rzeczy warto odnotować.

Pierwsza rzecz, to właściwa dla przedstawicieli społeczeństw na dorobku afirmacja materialnego sukcesu jako sukcesu życiowego (my, Polacy, wciąż jeszcze żyjemy w społeczeństwie materialistycznym, w przeciwieństwie do zachodnich post-materialistycznych społeczeństw, gdzie większą wagę przywiązuje się do jakości życia niż jego materialnej obfitości). Dlatego zarabianie 10 tys. jest miarą sukcesu życiowego. Niewiele jest mowy o jakości tego życia: o ilości wolnego czasu, jakim się dysponuje, społecznej wartości wykonywanej przez nasz pracy, charakterze społecznego i zewnętrznego środowiska, w jakim przychodzi nam żyć. Dlatego w wielu przypadkach niemożliwe jest zrozumienie fenomenu protestu Oburzonych, bo przecież mają co jeść, bo przecież mają telefony komórkowe, itp. A przecież nie w tym rzecz, bo rzecz w tym, by odzyskać możliwość nadawania wespół z innym swemu życiu sensu. Dla kogoś, dla kogo horyzont zamyka się pomiędzy 10 tys. brutto a założeniem „szczęśliwej” rodziny, jest to zupełnie niezrozumiałe.

Druga rzecz, to niezdolność do myślenia systemowego i brak społecznej wyobraźni. Krytyka Oburzonych ma charakter systemowy w tym oto sensie, że jej przedmiotem jest taka organizacja porządku politycznego i ekonomicznego, która faworyzuje określonego grupy i skutkuje negatywnymi skutkami społecznymi (np. strukturalnym bezrobociem wśród młodych) i ekonomicznymi (np. destabilizacją gospodarki). Tutaj proponowanie indywidualnej cnoty mija się zupełnie z celem. Kryzys jest systemowy i wymaga systemowych rozwiązań. Z ową niezdolnością do myślenia w kategoriach systemowych determinant wiąże się brak społecznej wyobraźni. Jej brak wyraża się w naiwnym przekonaniu o tym, że rzeczywistość społeczna jest naturalna, nie jest zaś ludzkim konstruktem (stąd triumf libertariańskiego myślenia – przekonania, iż wszelka ingerencja w naturalny rynek zakończyć musi się katastrofą). Świadomość taka ma charakter ideologiczny, ale jest i wyrazem bezradności jednostki (która zamknęła się w okowach indywidualizmu): świat jest mi obcy, nieprzejrzysty dla mnie, jedyne więc co mogę zrobić, to zdać się na własną cnotę, ciężką pracę i rodzinę. Bierze się na swe barki ciężkie brzemię. Nie dziwi więc, że można powiedzieć, iż żadna praca nie hańbi, nie dostrzegając absurdu tego stwierdzenia. Przecież jest tak, że praca potrafi hańbić: hańbi praca dzieci w sweatshopach, hańbi praca ponad siły, hańbi praca bez czasu wolnego, hańbi praca bez godziwego wynagrodzenia, hańbi praca ogłupiająca, nie mówiąc już o pracy niewolniczej.

Trzecia rzecz, będąca w pewnym sensie rewersem drugiej, to owa nieszczęsna krytyka tzw. postaw roszczeniowych. Charakterystyczna jest ona dla wszystkich tych, którym się udało i którzy tym samym domagają się uznania wyjątkowości swojego sukcesu. Nie dość, że nie potrafią dostrzec systemowych uwarunkować, nie są także zdolni do zrozumienia tego, iż społeczeństwo jest moralnym konstruktem w tym oto sensie, że jest ono systemem uprawnień, obowiązków, wolności, itp. i że roszczenia, jakie podnoszą jednostki, umocowanie mają inne niż w rynkowych mechanizmach. Mamy różne uprawniania, a ich zasadność nie zależy od tego, jaką pozycję na rynku zajmujemy. Może to oburzać tych, którzy zasadności takich uprawnień nie dostrzegają, bowiem nie są w stanie ich dostrzec. Samo oburzenie jednak nie jest miarą jego słuszności.

Rozpisałem się o Annie, a list napisała także Dorota z Suwałk i Seweryn, wieloletni nauczyciel akademicki, który z przerażeniem obserwuje, że jego studentom nic się nie chce. Może i się nie chce, może i są en gros obibokami i leniami. Gdybyśmy mieli szukać winnych tego, to przede wszystkim powinniśmy zacząć się od uderzenia się w pierś i przyznać się, że są oni naszymi wiernymi uczniami i chłoną jak gąbka wartości, których ich uczymy (to, co w ostatnim zdaniu napisałem, należy brać ostrożnie, bo myśl sensowną wyraża jedynie wtedy, gdy się ją rozwinie; to tak gwoli przypomnienia, że to uwaga jedynie na marginesie).

Opublikowano Uncategorized | 2 Komentarze