Ze wstydem spoglądam na moją, pożal się Boże, aktywność blogerską. Trzy wpisy na krzyż w przeciągu roku to zdecydowanie nie jest powód do dumy. Nawet jeśli wiernych czytelników nie mam więcej, to i tak brak dyscypliny jest godny pożałowania. Ktoś wreszcie też musi dać głos, a środowiska akademickie – szczególnie nasze łódzkie, a jeszcze konkretniej łódzko-filozoficzne* – wymownie lub niewymownie w sprawach publicznych milczą (albo publicznie milczą). Cóż, czasy zaangażowanych intelektualistów minęły i miast pracować w dziedzinie ducha staliśmy się robotnikami w fabrykach wiedzy, flirtującymi, oczywiście ironicznie, z kulturą popularną. Kwestię, czy jesteśmy klasą (w sobie) pozostawiam otwartą, bo że nie jesteśmy klasą dla siebie jest rzeczą oczywistą.
Tak więc wracam do blogowania. Deklaracja poważna, ale nie aż tak, jeśli sobie uświadomić, że nie powiedziałem przecież, iż będę to robił regularnie. Znając życie i siebie, pewne nie. Mniejsza jednak o to. Wracam i tyle. W zanadrzu mam jeszcze jakieś pomysły, ale dopiero jak coś z tego wyjdzie, dam ewentualnie znać.
Jak już bloguję, to zacznę od (auto)reklamy. W maju robimy konferencję Niepokorni – rekonstrukcje, konteksty, inspiracje. Polska radykalna filozofia społeczna przełomu XIX i XX. Czas przywrócić pamięci pewną formację intelektualną, a życiu pewien etos inteligenta zaangażowanego. Czas też zrzucić z siebie szatę prowincjusza. A kim jest prowincjusz? Also sprach Leszek Nowak:
Prowincjusz jest duchowo uzależniony od centrum, albowiem nie śmie przyjąć własnych kryteriów wybitności, lecz popatruje, co TAM uznaje się za dobre – to wielbi, a ze wzgardą odwraca się od tego, co TAM się nie dostrzega. Dalej, prowincjusz nie śmie konkurować z centrum, jest zdolny się mienić przecież co najwyżej jego reprezentantem. Rywalizuje natomiast z innymi prowincjuszami, ale nie o wybitność, nie o miejsce w hierarchii osiągnięć, lecz o prawo do reprezentacji centrum na prowincji, a więc o miejsce wśród służby (Gombrowicz. Człowiek wśród ludzi, s. 179).
Żaden z bohaterów naszej konferencji kompleksu prowincjusza nie miał. Myśleli na własny rachunek, bez oglądania się na innych. Warto wnieść zatem, choćby skromny, wkład w przywracanie wywodzącej się od nich tradycji. Szczegóły na temat konferencji można znaleźć i tu, i tam. Zapraszam gorąco do udziału, czy to w roli prelegentki, czy słuchacza.
Była (auto)reklama, to czas teraz na kilka słów skruchy. Nie dotarłem dziś na wycieczkę organizowaną przez studentki okcydentalistyki w ramach projektu zaliczeniowego, która zapowiadała się nadzwyczaj interesująco. Jej program przewidywał zwiedzenie dwóch łódzkich cerkwi. Cerkwi p.w. św. Aleksandra Newskiego i cerkwi św. Olgi. Zapowiadało się bardzo interesująco, a ja niestety nie dotarłem. Gwoli ścisłości, dotarłem, ale godzinę później. Zakodowałem sobie bowiem, że wycieczka ma się zacząć o 13, gdy w rzeczywistości zaczęła się o 12. Organizatorki, p. Angelikę i p. Dominikę, z całego serca przepraszam, a sobie pluję w brodę, bo bardzo chciałem w tym projekcie wziąć udział. Tym bardziej że poprzedni projekt, który Panie współrealizowały, wypadł bardzo fajnie.
Swoją drogą, muszę się przyznać, że miejsca sakralne wywierają na mnie niejaki wpływ. W naszym odczarowanym świecie miejsc, w których urzeczywistniał się inny porządek, jakoby już nie ma, ale to nieprawda. Wystarczy przekroczyć progi jakiejkolwiek bądź świątyni – czy będzie to katolicki kościół, czy muzułmański meczet – aby się o tym przekonać. Tuż za progiem jakby czas gęstniał, a powaga samego miejsca pozwala poczuć ledwie zarysowaną obecność czegoś, co przekracza.
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że każdy, kto przekroczy próg jakiekolwiek świątyni, poczuje obecność Boga. Zapewne nie każdy i nie każdej świątyni. Czasami jednak tak się zdarza, czasem nawet i mnie. Przypominam sobie, jak wylądowałem ostatnio w Kon Tum, wietnamski miasteczku tuż przy granicy z Laosem i Kambodżą. Miasteczko prawie całkowicie off the beaten track. Spotkałem tam tylko trzech „białych”, co jest bardzo małą liczbą, biorąc pod uwagę dzikie tłumy, jakie przewalają się przez Wietnam. Kocham ten kraj, ale nie wiem, czy trzeci raz tam pojadę. To niestety kraj dla naleśnikowych turystów. W sumie jedynymi krajami, które wolne są od turystów, to kraje, w których porwać cię może w każdej chwili Al-Kaida. Żartuję i to bardziej z naszych stereotypowych wyobrażeń o pewnych rejonach naszego globu.
Dobrze, wracam do przerwanego wątku. A więc spotkałem trójkę „białych”. Przemiłego Australijczyka, który spędził większość swego życia w podróży, a więc był zaprzeczeniem turysty. Angielską pisarkę Emmę Chapman, autorkę wydanej właśnie książki How to Be a Good Wife. A także sympatycznego Francuza, zakochanego w jednej z dziewczyn z plemienia Gia Rai. Nie miejsce i czas, aby przedstawiać zawiłości tamtejszego życia towarzyskiego, ale na marginesie warto odnotować, że my – biali – odgrywaliśmy tam dość specyficzną rolę w napiętych stosunkach między Wietnamczykami a przedstawicielami tamtejszych górskich plemion.
Zmierzając jednak do sedna. W tymże Kon Tum znajduje się Drewniany Kościół, zbudowany przez Francuzów w roku 1913, a więc 100 lat temu. Na terenie parafii znajduje się też ochronka dla dzieci, które albo są sierotami, albo przez rodziców z powodu ubóstwa nie mogą być wychowywane. Lubiłem przesiadywać w tym kościele, bo chłód, bo spokój, bo po drodze do wioski plemiona Gia Rai, i pewnego dnia trafiłem na msze, a raczej msza dopadła mnie. Kościół powoli zaczął się zapełniać małymi dziećmi, głównie dziewczynkami, które wyraźnie poczęły przygotowywać go do mszy. Coś tam wnosić, ustawiać, przestawiać. Sam widok kościoła opanowanego przez kobiety – dziewczynki i staruszki – był tak fascynujący, że postanowiłem zostać. I w taki oto sposób wziąłem udział we mszy.
Doświadczenia tego – użyję tutaj wyświechtanego zwrotu – nie da się opisać. Sama sytuacja była na tyle, powiedzmy, nietypowa, że potęgowała tylko owo doświadczenie. Przedstawcie sobie tylko: katolicka msza gdzieś na wietnamskiej prowincji. Z historycznego punktu widzenia nie ma oczywiście w tym nic dziwnego. Wietnam był kolonią francuską, a Francuzi byli katolikami. Zresztą to bezpieczeństwo i dobro francuskich misjonarzy było pretekstem ustanowienia francuskiego protektoratu nad Indochinami. Tak więc katolicka i francuska obecność nie powinna dziwić nawet na wietnamskiej prowincji (która zdaje się, że ze strategicznego punktu widzenia była dość istotna – w tej okolicy, tak na marginesie, dużo później miejsce miała pierwsza lądowa bitwa pomiędzy dzielnymi chłopcami z Armii Stanów Zjednoczonych a oddziałami Wietnamskiej Armii Ludowej), ale nie to przecież jest istotne. Istota tego doświadczenia leżała w szczegółach – w architekturze kościoła, drewnianej, a więc nie monumentalnej, gotyckiej; w wysokich tonach języka wietnamskiego, w którym odprawiana była msza (choć głowy za to uciąć sobie nie dam, mógł to być równie dobrze język jednego z okolicznych plemion, wśród których częściej zdarzają się katolicy niż wśród Wietnamczyków – nie sądzę jednak, że tak właśnie było, mało prawdopodobne by mieli Biblię w swym języku); gwarze dziewczęcych głosów, z przejęciem wypowiadających słowa modlitwy; zapełnionych ławkach odświętnie ubranymi dziećmi – czarne spódnice, białe bluzeczki, w przypadku chłopców podobnie – czarne spodnie, białe koszule (uświadamiam sobie właśnie, dlaczego dziewczynki stanowiły większość, a to dlatego zapewne, że są po prostu mniej użyteczne z punktu widzenia ubogiej rodziny i społeczności).
Ta przydługa historyjka miała być tylko ilustracją tego, że gdzieniegdzie i czasami można odnaleźć miejsca, w których przynajmniej pozostałości sacrum są obecne. I w taki oto, podniosły, mało oświeceniowy i ironiczny sposób powróciłem do blogowania. Oczywiście, nieregularnego.
———
*Wyjątek stanowią dwa blogi: Marcina i naszej byłej studentki, a obecnie nie naszej doktorantki Agnieszki.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…